Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Cnotliwi.djvu/295

Ta strona została uwierzytelniona.

na świadków słów które miał wymówić, i wyciągnąwszy prawicę zaczął.
— Wczoraj pod wieczór poszedłem na przechadzkę — tedy Terenia nie poszła ze mną, bo mówiła że czuje się niezdrowa, i woli sobie popatrzyć przez okno... Więc myślę sobie: nie będę długo bawił, bo Terenia w domu została... Więc wyszedłem z domu i spotkałem Karolka X., który, jak państwo wiecie, razem zemną w biurze pracuje. Tedy Karolek mówi do mnie: chodźmy za miasto! tedy ja mówię: chodźmy! I poszliśmy — ale nie brzegiem rzeki tylko tem wzgórzem, co to państwo wiecie, zaraz za miastem leży a na niem więc... karłowata sośninka rośnie... Idziemy tedy z Karolkiem, aż on do mnie mówi: niewygodnie tu chodzić po tej gęstwinie, wyjdźmy na brzeg rzeki! więc ja mówię: wyjdźmy! Rozchyliłem tedy gałęzie i chciałem wyjść na brzeg, w tem widzę... widzę... i Karolek widzi...
Urwał nagle, jakby go dławiły słowa które miał wyrzec; twarz mu poczerwieniała i oczy rozwarły się szeroko.
— Cóż? cóż pan ujrzałeś? zawołało kilka głosów.
— Pannę Wandę Rodowską z panem Augustem Przybyckim — dokończył pan Rokowicz.
— A! doprawdy! — rozległ się wykrzyk kilkunastu ust niewieścich.
Spojrzenia i uśmiechy zaczęły się krzyżować nakształt gradu strzał błyszczących tryumfem jednych, ironją innych.