Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Cnotliwi.djvu/346

Ta strona została uwierzytelniona.

Odezwało się kilkorazowe głuche stuknięcie zamykających się drzwiczek wagonów, świsnęła przeraźliwie lokomotywa, kłęb gęstego dymu wyparty z żelaznego komina uniósł się szarą mgłą w powietrze, — i po chwili na drodze wił się już pociąg w szybkim pochodzie, niby olbrzymi wąż czarny, a przyczepiona za nim latarnia jaskrawa świeciła jak wielkie czerwone oko.
Wanda stała jeszcze u okna, płonące czoło przycisnęła do szyby, i oczami ścigała ulatujący w przestrzeń punkt iskrzący.
Punkt ten oddalał się coraz bardziej, śród coraz gęściej zapadającego zmroku; błyszczał zrazu jak wielka czerwona gwiazda, potem wydawał się płonącem żarzewiem ulatującem w powietrzu — malał coraz i malał; raz jeszcze zdala błysnął niby iskra drobna i... zniknął. Zagasło czerwone oko olbrzymiego węża, świst i stuk jego zniknął w przestrzeni. Za szybami przed wzrokiem Wandy był już tylko cień nocy gdzieniegdzie rozświetlony rzadkiemi i drobnemi światełkami przydrożnych latarni; za nią rozlegał się gwar niewyraźny wylegającego z dworca na podwórze tłumu.
Odwróciła się od okna powoli, i zmięszała się z tym tłumem. Czy łzy jej wzrok zaćmiły? czy taki nawał myśli cisnął się do głowy że straciła pojęcie miejsca w jakiem była i nic nie widziała dokoła? Szła krokiem wolnym i chwiejnym, z opuszczoną głową, z obwisłemi rękami, nie patrząc na nic co ją otaczało, nie starając się torować sobie drogi śród cisnących się ku drzwiom ludzi.