Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Cnotliwi.djvu/347

Ta strona została uwierzytelniona.

Tłum złożony z pospólstwa przeważnie izraelskiego otoczył ją, ogarnął i pochłonął; wkoło jej głowy rozlegał się krzyk i szwargot, grubjańskie ręce popychały ją odtrącając od wyjścia, do którego parły się same.
Ona nie zważała na nic, przystawała chwilami jak osoba zmęczona bardzo; chwilami postępowała naprzód krokiem niepewnym — aż oparła się o ścianę, a mnóstwo luzi przeciskało się tuż koło niej.
Nagle któś rozepchnął silnie tłumy, i obok niej stanął; czyjaś ręka ujęła jej rękę, i położywszy ją na swem ramieniu, ku drzwiom ją powiodła. Po chwili poczuła na swem czole podmuch świeżego, orzeźwiającego powietrza, posłyszała głuchy turkot podjeżdżającej karety, i sama niewiedząc jak, znalazła się w głębi powozu. Ten kto ją do niego przywiódł, usiadł przy niej i zatrzasnął portjerę. Zamknięcie to i ruch karety toczącej się po bruku, obudziły Wandę z pół-omdlenia w jakiem zostawała; podniosła oczy, i zobaczyła oświetloną przez palącą się u powozu latarnię szlachetną i zamyśloną twarz Gaczyckiego.
— Przebacz pani, odezwał się po chwili pan Edward, że ośmieliłem się podać jej rękę śród tłumu, i ofiarować ej mój powóz. Późno już jest, i obawiałem się abyś pani przy wyjściu z dworca nie znalazła się w kłopocie z powrotem do domu...
Dziwnie dźwięczał głos jego gdy to mówił. Było w nim uszanowanie głębokie a zarazem wzruszenie którego widocznie utaić całkiem nie mógł.