Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Cnotliwi.djvu/401

Ta strona została uwierzytelniona.

dające z siebie woń zdwojoną. Wtedy gwiazdy jedna po drugiej wypływają na szarawe a pogodne obłoki; nowy księżyc bledziuchną półobręczą migotać zaczyna między gałęźmi, słowik odzywa się zdala urywanemi tonami, witając noc, która mu niesie natchnienie. Na skraju widnokręgu purpurą i złotem iskrzy się jeszcze szeroki pas obłoków, niby ostatnie pożegnanie słane ziemi od dnia, który kędyś w inne zatacza się strony.
O takiejto porze, po cienistej starożytnej alei, obok której za wytwornemi sztachetami widać było biały pas drogi pocztowej, powolnym i zadumanym krokiem przechadzała się młoda i piękna kobieta. Ubrana była w białą powłóczystą suknię, a w wysoko wzniesionych płowych włosach, kwitła świeżo znać zerwana pyszna różowa centyfolja. Wyglądała na lat dwadzieścia kilka. Pomimo zamyślenia z jakiem się przechadzała, twarz jej miała cechę zupełnego moralnego spokoju i zadowolenia; gładkie czoło było wypogodzone, a wielkie szafirowe oczy patrzyły na świat z tym spokojem i tą cichą radością, jaka płynie z dojrzałości ducha, i ze zgody w jakiej człowiek zostaje z samym sobą. Krok jej był pewny i śmiały; formy ciała lubo wysmukłe i delikatne, oznaczały zdrowie fizyczne i siłę; na ustach spoczywał wyraz dobroci, i niby lekki odcień rzewnej zadumy.
Wokoło przechadzającej się kobiety cisza była zupełna, przerywana tylko szmerem owadów układających się śród trawy do nocnego spoczynku, albo pojedynczemi tonami słowika próbującego śpiewać w gęstwinach parku. Z dru-