żową oprawę ujęte, nakształt wody w szczelinach skalnych, świeciły w głębi wązkich, ze skały wykutych nisz, a po tarasach, trawnikach, ogrodach, u stóp schodów i u rzeźbionych z cennego drzewa, lub z metalów kutych drzwi, rozsiadały się ciężkie, srogie lub tajemnicze, spiżowe lub marmurowe lwy, smoki, sfinksy.
Na widok tego niezmiernego gmachu, Ateńczyk, z łona przyrody genialnym artystą wyszły, uśmiechnąłby się lekceważąco i wzgardliwie; lecz mijający go Azyaci z krajów różnych szeroko od zachwycenia rozwierali oczy i nizko pochylali głowy. Nie było w nim tej boskiej poezyi myśli i uczuć, która z głazów najgrubszych uplata arcydzieła harmonii, wzniosłości i gracyi; lecz z ogromnej, ciężkiej, ciemnej, a przecież blaskami płonącej całości, w oczy i duszę każdego patrzącego biły i w powietrzu unosić się nad nią zdawały dwa wyrazy, będące nazwami dwu ideałów i pana tego gmachu i Azyi: bogactwo i potęga!