O bardzo wczesnej porze, bo przy pierwszych brzaskach świtania, ze schodów Pytyonowego domu zstąpił młody mężczyzna i przez szerokie trawniki, potem przez pola, oliwnemi drzewami zasadzone, dążył ku kasztanowym wzgórzom. Od białej, do kolan tylko sięgającej i czerwonym pasem przewiązanej sukni, silnie odrzynała się ciemna śniadość jego odsłoniętych ramion i nóg nagich, w lekkie tylko sandały obutych. Czerwona czapka frygijska osłaniała zaledwie wierzch jego głowy, bogato kruczymi włosy okrytej, a jaskrawą barwą uwydatniała śniadość podłużnej twarzy i czarną aksamitność źrenic. Był bardzo młody, nie zdawał się mieć więcej lat nad dwadzieścia, a w wysmukłej jego postaci i wszystkich jej ruchach, z niewieścim prawie wdziękiem łączyło się coś nakształt marzycielskiego lenistwa, lub do wszystkiego na ziemi zniechęconej obojętności. Powoli, obojętnie,