„O Boże mocny, Boże nasz łaskawy,
Niepojęte są te czynów twoich sprawy,
Kogo chcesz dźwigniesz, kogo chcesz poniżysz,
Fortuny umkniesz, to ją znów przybliżysz.
Nuta téj pieśni przypominała kościół i psalmy. Przewlekła, poważna, prośbą i czcią szeroko płynęła w powietrzu, jedną jak gdyby całość splatając z błękitno-złotą barwą dnia, i coraz mocniejszą wonią zoranéj a rozgrzanéj ziemi.
Gospodarz zagrody fajkę od ust odjął, ku polom spojrzał.
— A to już Kazio teksty swoje wywodzić zaczął. Młodemu, a głupiemu tylko śpiewanie w głowie...
Żartobliwie to mówił, uśmiechał się znowu, ale szczerzéj i ciepléj niż wprzódy. Na polu, po zagonie, szedł człowiek, którego rysy znikały w oddaleniu, lecz z którego wysmukłéj i zgrabnéj postaci odgadnąć było można młodość i rzeźkość.
Szedł powoli, lecz lekkim i doskonale miarowym krokiem jedną ręką trzymał u piersi okrągłą kobiałkę ze słomy, drugą miarowym także ruchem rzucał na zagon krótkie, a gęste i wciąż jednostajne deszcze ziarn.
Powietrze było tak przejrzyste, że gdy przybliżył się ku końcowi zagonu, drogą tylko z sadem zagrody rozdzielonego, widać było wyraźnie, jak te ziarna bujne, żółte, okrągłe, blizko siebie, a prze-