zdająca się słuchać jeszcze tego, co mówiłem, chociaż mówić już przestałem. Koralowe jej usta były wilgotne i nieco rozchylone uśmiechem zachwyconym, a w oczach, do dna przejrzystych, gorzało ciche, skupione w sobie szczęście. Była wtedy piękną, ale zupełnie inaczej jak wszystkie znane mi dotąd kobiety. Patrzyłem na nią i czułem, jak z zachwyconego jej uśmiechu i przejrzystych oczu, we mnie także wpływało szczęście, ale zupełnie inne niż to, którego różne gatunki znałem. Nie było w niem nic zmysłowego, ani też wesołego. Zdawało mi się, owszem, że od wszelkiej materji oderwany, z duchem jakimś czystym i słodkim, wzbijam się w sferę górną, czystą, napojoną czarodziejskiemi akordami barw, linij, tonów, że za tą salą wielką, napełnioną szklanem światłem i uroczystą ciszą, ani świata, ani jego trosk, płochości, zepsucia nie ma; że to świątynia, kołysząca się na obłokach i w której modli się nas dwoje. Blizko niej stojąc, widziałem, że oddech jej był długim i powolnym i zacząłem zupełnie razem z nią oddychać. Myślałem, że z jednej czary i jednostajnemi haustami pijemy szczęście i była to chwila, w której doskonale zrozumiałem to, co ludzie nazywają połączeniem dusz. Z tego połączenia dusz drwiłem
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dwa bieguny.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.