z olśniewającą bielą zmieszane ubiory panów. Na tem tle, w tem morzu światła, nad talerzem, którego porcelanową białość przerzynał wymalowany w sławnej fabryce monogram Konrada, taki sobie pan Zwirkiewicz, nagłem postanowieniem zdjęty, wstał z krzesła i trochę przygarbiony, z ogorzałą szyją, daleko naprzód wyciągniętą, w ciemnej, wielkiej ręce, podnosząc delikatny kieliszek z rubinowym płynem, przemówił:
— Wielmożni państwo!
I bladawe wargi jego wraz z szarym wąsem tak zadrżały, że umilkł. Opłakanym prawdziwie był widok jego surduta, którego niezgrabne poły wisiały nad stołem i z za którego ukazywała się kamizelka usiana kolorowemi kwiatkami, na tle atłasowem. Błękitne jego oczy, pod najeżonemi brwiami, miały wyraz prawie nieprzytomny, jaki bywa zawsze u ludzi, którzy okropnie boją się, ale koniecznie muszą mówić. Okropnie bał się, ale zarazem musiał mówić, więc po kilku sekundach milczenia, głosem dość donośnym, chociaż drżącym, zaczął znowu:
— Wielka to z mojej strony śmiałość, ale serce i obowiązek rozkazują... muszę tedy... Niech wielmożni państwo darują, ale muszę przed tem najdostojniejszem zgromadzeniem wypić zdrowie
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dwa bieguny.djvu/220
Ta strona została uwierzytelniona.