ra zaróżowionych od chłodu uszek, mignęły mi tylko przed oczyma, poczem zaraz, głos dobrze znany i zapamiętany, po kilkakroć zawołał w sieni:
— Bohusiu! Bohusiu! Buhusiu!
Wołanie to było dźwięczne, donośne, w kilka tonów wymodulowane, a kiedy przez parę minut nie odpowiadał na nie żaden głos inny, żaden nawet szmer, w milczącym domu, pod nizkiemi jego sufitami, rozległ się czysty i głęboki sopran kobiecy, z pełnej piersi śpiewający:
«Rosła kalina z liściem szerokim,
Nad modrym w gaju...
Urwała się piosnka, ale po kilku sekundach rozległa się znowu:
...rosła potokiem...
Drobny deszcz piła, rosę zbierała...
W majowem słońcu liście kąpała»...
Prześlicznie! prześlicznie! ręce składały mi się do oklasku. Co za czystość i rozległość tonów, jaka w nich bezbrzeżna tęsknota... Zupełnie innej natury tęsknota, niż ta, którą z pod palców pani Leontyny śpiewała Łucja z Lamermooru! Tu czuć było serce młode, do dna zdjęte takim żalem, żalem... Serce uderzało mi silnie i spiesznie. Byłem bardzo wzruszony. Najlżejszym ruchem nie chciałem zmącić niezmiernego dla mnie uroku tej chwili.