ciuchną woń miodową od mocniejszych, chociaż stępionych aromatów mięty, macierzanki i innych jeszcze nieznanych mi zapewne ozdób pola i lasów; przebijał się nawet przez to wszystko malutki zapaszek żywicy. Nie umiałem zdać sobie sprawy, zkąd to szczególne zaprawienie atmosfery pochodzić może, wiedziałem tylko, że nie od perfumy, bo takiej na świecie nie było. Może w części pochodziło ono od więzi i wiązek suchych traw, zbóż i kwiatów, które wznosiły się pod ścianami, wisiały na ścianach, duże i małe stały w wazonach, flakonach, kieliszkach. Nie były to kunsztowne, lecz sztywne makarty, których nie lubiłem, ale poprostu takie więzie i wiązki, które pełną garścią zrywa się na przechadzkach, a potem niedbale rzuca się gdziekolwiek. Niedbałość, z jaką je tu ułożono i rozrzucono, musiała być tylko pozorną, bo całość miała wdzięk, który bez symetrji i harmonji w szczegółach istnieć nie może. Uderzyła mię nawet niezmierna delikatność i rozmaitość tych zdziebeł i puchów, kieliszków drobnych, żyrandolików, wielkich gwiazd kolczastych, które w blasku dwu dużych lamp, świeciły czystem złotem, srebrem, przygasłym fioletem, rdzawą purpurą. Że też to rzecz tak prosta, może być tak ładną! Co praw-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dwa bieguny.djvu/301
Ta strona została uwierzytelniona.