turze surm pasterskich, pod niebem jesiennem, ubranem w kwiaty iskrzących się obłoków, gdy te, które ozdabiały ziemię, mdleją i konają; wszystko to zobaczyłem jak żywe, chociaż od niej jednej oczu nie odwracałem i w tej chwili za nic odwrócićbym nie mógł. Przed chwilą ostygła i znużona, teraz przypominała natchnioną Safonę i zarazem dziewczę wiejskie, naiwnie rozkochane w słonku, strumyku i kwiatkach. Była w tem głębia i zarazem świeżość uczuć, które podziwiałem, bom się z niemi dotąd nie spotykał nigdy. W jej wieku i położeniu, kocha się zazwyczaj kwiaty, pochodzące z fabryk paryzkich, ale nie te, które rosną w ciemnych jałowcach, i szafiry na wystawach jubilerskich, ale nie te, których tumany kołyszą się na złotem zbożu. Było może w tem przywiązaniu do rzeczy dzikich i w tem ryciu ich na pamięci i sercu jakieś źdźbło dzikości, jednak znajdowałem się pod wpływem wielkiego uroku i stałem z głową pochyloną, nie wiem czy przed świątynią natury, albo przed tą, która w niej tak gorąco i naiwnie modlić się umiała. Powiedziałem jej, że ja także kocham naturę, tylko, że dla obudzenia we mnie tego uczucia, natura musi być wielką panią. Umiem podziwiać wschód słońca ze sławnych szczytów
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dwa bieguny.djvu/305
Ta strona została uwierzytelniona.