w głosie. Machinalnie wstałem z krzesła, zupełnie nie wiem jak i kiedy zgubiłem towarzyszkę, która mi przed chwilą zbawiennych rad swych udzielała, i na palcach wszedłszy do pokoju pachnącego miętą i żywicą, cicho obok grającej usiadłem.
— Czy wołałaś mię? — zapytałem prawie szeptem.
Ręce jej opadły z klawiszów i obróciła ku mnie twarz, która w zmroku wydała mi się bladą i znużoną.
— Tak — szepnęła bardzo cicho, po ustach jej przemknął uśmiech przemocą snadź wyzwany, bo zniknął natychmiast, chciała mówić dalej, lecz usta jej drgnęły i zdjęta jakby znużeniem, czy upojeniem nieprzezwyciężonem, plecami oparła się o poręcze krzesła.
Milcząc wziąłem jej rękę i nizko schylony do ust ją przycisnąłem. Lecz bardzo prędko ta szczupła, chłodna rączka wysunęła się z mojej dłoni i z drugą spleciona, spoczęła na czarnej sukni.
— Dlaczego? — szepnąłem — dlaczego?... i nic więcej mówić nie mogłem. Miałem w głowie mnóstwo słów, które wypowiedzieć jej pragnąłem, i tak jak ona mówić nie mogłem. Przeszkadzało mi silne wzruszenie i jeszcze jakaś nieśmiałość, której przedtem nigdy w podobnych wypadkach
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dwa bieguny.djvu/367
Ta strona została uwierzytelniona.