pełnie tak, jakby wyrzeźbioną była z żółtawéj i wypolerowanéj kości. Potém na białe jéj włosy wkładała czepiec z bawełnicy czerwonéj lub czarnéj, a jeśli kiedy, w sobotę więcéj niż zwykle czasu mając, suto go bawełnianą taśmą wygarnirowała lub wąziutkim i błyszczącym galonikiem oszyła, to już bardzo zadowolona, z lubością przed ustrojoną tak babulą kołysała głową, językiem o podniebienie uderzając i powtarzając: — Ot jak ślicznie! oj! jak ślicznie! — Czerwoném garnirowaniem, albo błyszczącym galonikiem otoczona, kościana twarz staréj, ślepemi, oczyma swémi, zdawała się surowo wpatrywać w okrągłą, rumianą, roześmianą twarz wnuczki. Żółtym palcem dotykając czepca swego, stara pytała:
— A zkąd wzięłaś galonik?
— Piotr jeździł do miasta, to go prosiłam żeby kupił.
— A zkąd hrosze miałaś?
— Z lata jeszcze schowałam, kiedy to żąć chodziłam do dworu.
Stara milkła. W głosie wnuczki słyszała szczerość. Ale po chwili zapytywała znowu.
— A nie udaje się kto do ciebie?
Oczy spuszczając, dziewczyna odpowiadała.
— A udają się. To już ja tobie, babulo, przeszłéj niedzieli mówiła.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/056
Ta strona została uwierzytelniona.