wiarka, jakkolwiek schylona, doskonale wiedziała, że on tam stoi; zerkała czasem na niego z pod powiek, ale nie odezwała się ani słówkiem i głowy nie podnosiła, owszem, coraz prędzéj i zapalczywiéj żęła. Kiedy nakoniec o kilka kroków tylko znalazła się od niego, Kowalczuk odezwał się sam:
— Dobry wieczór, Pietrusia!
Wtedy i ona wyprostowała się, ręce z sierpem na spodnicę opuściła i odpowiedziała:
— Dobry wieczór.
Ale nie patrzała na niego; powieki z długiemi rzęsami okrywały jéj źrenice, profilem ku niemu zwrócona, zdawała się oczekiwać czegoś, albo po prostu, śród pracy przez chwilę odpoczywać. Kowalczuk z gracyą oparł się łokciem o wystający sęk drzewa i, mrużąc oczy, przemówił znowu.
— Czy to pięknie, taką obojętność dawnemu znajomemu okazywać?
Żniwiarka wzruszyła ramionami i, nie podnosząc powiek, gniewnym jakby tonem odburknęła.
— Jaka tam obojętność!
— A jakże! czy-to tak Pietrusia przywitać się ze mną powinna?
— Kiedy kto ze mną nie wita się, to i mnie witać się potrzeby niéma.
Kowalczuk opuścił drzewo, o które wspierał się i parę kroków ku niéj postąpił. Oczy jéj
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.