Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

tły się na spodnicy. Oczyma, które otworzyły się szeroko, na babkę patrzała.
— Czy ja wiem czemu? — wymówiła z cicha i usta jéj zdumienie czy przerażenie rozwarło.
— Ot! — lekceważąco ozwał się kowal — szła to i przyszła. Szkoda gęby na to marnować!
Ale Aksena nie zważała na sceptyczne odezwanie się Michałka a Pietrusia nawet ich nie słyszała. Z otwartemi wciąż usty, rozszerzonemi oczyma patrzała na babkę, która daléj mówiła.
— A druga rzecz jest, że teraz już złe ludzie spokojności tobie nie dadzą. Teraz to już pewno za wiedźmę cię ogłoszą i...
Szczękami gwałtownie poruszać zaczęła i po chwili dopiéro dokończyła.
— I niech ciebie już Pan Bóg od wszelkiego nieszczęścia broni.
Tu, ręką jakby z żółtéj kości wyrzeźbioną, uczyniła w powietrzu kilka znaków krzyża; ślepe jéj oczy może od wyprężonego wzniesienia powiek, rażącą białością odbijały śród żółtéj twarzy. Pietrusia, tam gdzie stała, osunęła się i na ziemi usiadła, z rękoma wciąż splecionemi i otwartemi usty. Michałek mniéj niż wprzódy lekceważącym głosem burknął.
— Już to i ja od wszelakiego nieszczęścia bronić jéj będę... ale jakie tam z tego może być nieszczęście? Nie daj Boże nieszczęścia!