Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

pleniącym lecz silnym jeszcze głosem, tak prawić zaczęła:
— Była, żyła w siole ludném i bogatém dziewczyna, do czerwonéj maliny podobna, słuszna jak ta topolka i taka piękna, że dziwowali się jéj wszyscy ludzie. Parobki młode to wprost już szaleli za nią a i panicze do niéj przychodzili i mówią bywało: „Choć spójrz ty na mnie, Marcysia! choć razik ruczku mnie swoju podaj!“ Ale Marcysia nikogo nie chciała, ani chłopa, ani pana. Pójdzie bywało do studni, jak królewna jaka, w spódnicy, stużkami (wstążkami) naszywanéj, w koralach i bursztynach na szyi, kwiatów sobie pełno we włosy nakładnie i śmieje się tylko ze wszystkich, białe zęby pokazując. I już zaczęli ludzie gniewać się na nią i różnie ją przezywać i bardzo jéj przypatrywać się, co ona takiego robi, że wszyscy do niéj lgną jak te muchy do miodu, a ona sama to nikogo nie chce. Aż tu patrzę, patrzę i widzę, że Marcysia nie zawsze śmieje się i z parobkami albo paniczami baraszkuje, ale czasem téż bardzo pochmurna chodzi, na ludzi zyzem patrzy, do lasu idzie i siedzi w lesie dzień, dwa, trzy dni a jak wróci, potajemnie zioła jakieś warzy, szepcąc nad niémi, i dziwne znaki robiąc, a potém już ludziom różnym, te zioła do picia daje, od bólów i od kolek i od nudności i od zgryzoty i od wszelakiego ucisku, jaki tylko jest. Byli tacy ludzie, co od