Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

rzywszy, spojrzeniem powiódł do koła na żonę, popatrzał i, wyciągając nad radnem potężne swe ramiona, a szeroko jeszcze poziewając, zawołał: — Oj, Zuzula ty moja, Zuzula! Ona za całą odpowiedź zaśmiała się głośno i garść łupin kartoflanych tak zręcznie nań rzuciła, że zasypały mu one twarz i piersi. Do samego prawie południa krzątała się po chacie. Pożywieniem obdzieliła całą rodzinę, babkę i starsze dzieci myła, czesała i w czystą odzież ubierała, malutkiego Adamka piersią swą karmiła i w ramionach kołysała, męża do miasteczka na dzień cały wyprawiając, zaopatrywała go w zapas żywności i o tém, co miał tam nabywać i sprzedawać, rozważnie, i po przyjacielsku z nim rozmawiała. Po południu dopiéro, Stasiuk w czystéj i kolorowym paskiem przewiązanéj koszuli, prababkę do ogrodu poprowadził. Malutką swą ręką trzymając jéj żółtą, kościstą rękę, spełniał on czynność przewodnika z powagą i uwagą wielką, z wydętemi wargami, w milczeniu. Stara szła za nim, kijem wciąż ziemi przed sobą dotykając, w samodziałowéj, sinéj kapocie, w płytkiém obuwiu i świątecznym czepcu, którego błyszczący galonik świecił na słońcu dokoła białych jéj włosów. Pod dziką jabłonią, na trawie usiadła, w zwykłéj postawie swéj wyprostowanéj i tak sztywnéj, że czyniła ją ona podobną do figury, wyrzeźbionéj z drzewa czy kości. Nie widziała nic, ale czuła ciepłe