wołały, że już po wszystkiém, że po księdza posyłać trzeba, że nawet księdza chory nie doczeka; Łabudowa gromnicę zapaliła i w ręce chorego wetknęła; Budrakówna przed oknem na klęczki upadła i głośnym płaczem krzyczéć zaczęła: — Wieczneż odpocznienie duszyczce jego daj, Panie! — Piotr, głowę tracąc, szedł już, aby konie zaprzęgać i po księdza jechać, a idąc, trząsł się cały z żalu i ze złości, od czasu do czasu z za caciśniętych[1] zębów wyrzucając straszne przekleństwa.
— Kab jéj nogi połamało! kab ona światu za płaczem nie widziała, wiedźma ta przeklęta, nieprzyjaciółka Boża, dusza chrześcijańska czartouskiéj sile zaprzedana!
Piotrowa, zapaloną gromnicę w rękach syna ujrzawszy, po raz piérwszy przeraźliwie krzyknęła, zarazem, z błyskawiczną szybkością chustkę na rozczochraną głowę narzuciła i z chaty wybiegła. Biegła naprzód ulicą wiejską, potém skręciła na tę wązką ścieżkę, która pomiędzy ścianami stodół, a opłotkami ogrodów, ku domowstwu kowala wiodła.
Były to jasne dnie babiego lata. Nad ziemią wisiały błębity[2] nieba, blade, lecz tak czyste, że niepodobna by na nich dopatrzéć najlżejszéj chmurki. Z pobladłéj i jakby zmalałéj tarczy słonecznéj, płachta niezmąconego światła spadała na ciemne pola, których nagości nie przysłaniały szczupłe cie-