Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

że śniada twarz jéj prawie ziemi dotykała, na klęczkach czasem pełzała po zagonie, rękoma w ciemnym piasku grzebiąc i ze szczupłém swém, giętkiém ciałem, mając chwilami pozór wijącego się po glebie robaka. Jednak, ta wspólna praca z mężem, choć ciężka, niemiłą snadź jéj nie była, bo, nie ustając w niéj ani na chwilę, czasem do idącego przed nim mężczyzny uprzejmym głosem zagadywała.
— Ot, chwała Bogu! bulba w tym roku jak ta rzepa wielka! — mówiła.
— A potém znowu:
— Ciekawość, jak tam Klemens ma się? czy umarł już, czy jeszcze przy życiu?
Albo jeszcze:
— Stepan! w przyszłą niedzielę do kościoła pojechać warto, taj Kaziuka wziąć z sobą i Panu Bogu go polecić, ażeby zdrowszy był...
Mężczyzna nie odpowiadał, ot tak, jakby nie słyszał tego, co mówiła. A jednak w jéj głosie najczęściéj syczącym i zapalczywym brzmiały teraz tony serdeczne. Zaczepiała go, do rozmowy wyzywała, raz nawet zaśmiała się i, na zagonie uklękłszy, kartofel mu w same plecy cisnęła. On obejrzał się tylko, coś zamruczał i daléj pług popychając, ponuro na konie zawołał: — Nuuu! Nie rozgniewał się wprawdzie, ale i twarzy nie rozchmurzył, słowa dobrego nie rzekł. Kobieta znowu nad zagonem grzbiet pochyliła i jak zgnębiony robak, w milcze-