złością, albo ze swojém lubieniem, to zaraz i wyjemy oboje jak to dwa wilki, żeby ich razem zamknąć. Ot jakie moje szczęście! Ludzie ze mnie naśmiewają się, jak gdybym już ja był ostatni i gospodarstwo prędko czort weźmie... bo człowiek do niczego ochoty nie ma, tylko-by świat przeklinał — taj hodzi!
— Wstyd! — zawołała Pietrusia — wstyd bo tobie Stepan, tak robić i tak gadać! Pilnował-by gospodarstwa, a z żonką żył jak Pan Bóg przykazał, zgodnie, w spokojności... ot jak ja z moim żyję, że u nas nigdy jednéj minutki gniewu, ani nienawidzenia jeszcze nie było...
— Tylko ty mnie o swoim nie wspominaj... — z błyskającemi oczyma rzucił Stepan. Ona, nie patrząc na niego, wzbierających w nim namiętności nie dostrzegła.
— Żeby ty dla żonki swojéj taki był jak mój dla mnie, to i ona była-by lepsza — zauważyła.
— Kab oni potopili się oboje! Kab im oczy prędzéj na ten świat pozamykały się — ponuro mruknął Stepan.
— Phi! jaki zły i niegodny człowiek ludzkiéj śmierci żąda! — ze zmarszczoném czołem i rozgniewanemi oczyma splunęła kobieta, a podnosząc z ziemi resztę skręconéj bielizny, którą do czółna wrzuciła, dodała:
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.