Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/198

Ta strona została uwierzytelniona.

czajnie jak sierotę jedynokiego, za którym ująć się komu nie było. Aż tu jednego roku zaczął ktościś gospodarzom konie kraść. Jednemu gospodarzowi koń zginął, drugiemu zginął, trzeciemu zginął. Po całém siole poszło krzyczenie taj płakanie, bo ludzie byli tam nie bogate i strasznie żywiołów tych żałowali, bez których w gospodarstwie ciężko,[1] Szukali złodzieja, rozpytywali się, pilnowali — niéma! Niéma i niéma, rozstąp się ziemio! A konie jak giną, tak giną! Jednego razu ktościś podpatrzył, że Prokopek czasem przepada z sioła. Przejdzie, bywało, dzień, dwa, trzy, przejdzie i niedziela (tydzień) cała a jego w siole niéma, gdzieściś mandruje. Z żydami niedowiarkami w lesie rozmawiającym go widzieli, i w miasteczku go widzieli, jak pił w karczmie i stużki dla jakiéjś dziewki kupował, nie wiadomo, zkąd hrosze biorąc. Wtedy już wszystkim przyszło do głowy, że to Prokopek parobek konie kradnie. Wzięli i do sądu jego zaciągnęli. Sąd słuchał, słuchał i powiedział, żeby sobie Prokopek do sioła powracał, bo, mówi, nie wiadomo jest, czy to on konie kradł; pewności, mówi, niéma; dowody, mówi lepsze na niego dajcie... Prokopek do sioła powrócił, a konie jak ginęły, tak ginęły. Wtenczas już ludzi wielki gniew za ich dobro ogarnął. Zaczaili się raz pod lasem i jak Prokopek z lasu furę drzewa

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku – powinna być kropka