— Oj, dureń ty, dureń! — mówił, — to ty myślisz, że to gwiazda spadła...
— Ale!
— A to, ot, czort był, co przez komin wiedźmie hrosze niósł!
— Nie może być? — krzyknął prawie Szymon i, rękę do czoła niosąc, żegnać się zaczął.
— A czy ty tego nigdy nie słyszał?
— Słyczał[1] to, słyszał, że tak na świecie bywa, ale widziéć, nie widział...
— No to teraz zobaczył... W imię Ojca i Syna i Ducha świetego...
— Amen, — jednogłośnie dokończyli obaj, a Szymon raz jeszcze wydał z gardła przeciągły dźwięk zadziwienia. Potém, szedł już przed siebie pewniejszym, równiejszym krokiem, jakby mu dym wódki, którą w miasteczku wypił, z głowy uleciał. Głęboko nad czémś rozmyślał, potém ozwał się:
— Jakób!
— Ha?
— Wiész ty co? Już-bym ja i czortouskiemi hroszami nie pogardził, żeby tylko z biédy wyleźć. Żeby gospodarstwa nie opisywali i nie sprzedawali...
— Jak wiedajesz... jak znajesz... — obojętnie odparł Jakób.
— Może-by kowalicha i pożyczyła... — wahającym się głosem zaczął znowu Szymon.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Słyszał.