trzy lub więcéj razy, okrążali izbę powoli, miarowym krokiem, od czasu do czasu nogami przytupując, on do młodego dębu, ona do białokoréj brzozy podobna! Wszyscy gospodarze zwrócili się już teraz twarzami ku izbie i na tańczącą parę spoglądali. Piotr Dziurdzia, pół czarki wódki jeszcze do ust niosąc, śmiał się swym cichym, piersiowym, poważnym śmiechem; Maksym Budrak, niedbale niby na córkę patrząc, radośnie oczyma błyskał. Mimowoli pewno dwaj sąsiedzi na siebie spojrzeli, porozumieli się wzrokiem i kiwnęli do siebie głowami.
— Kab tylko wola bozka była... — wymówił Piotr.
— Czemu niéma być woli bozkiéj? — odpowiedział Budrak.
Budrakowa, która pomiędzy gospodyniami pod ścianą siedziała i wprzódy już wychyliła była czarkę wódki, łzawiła się i zroczuleniem do sąsiadek mówiła:
— Już ja tego Klemensa, jak Boga kocham, na równi z synami rodzonieńkiemi lubię...
W téj właśnie chwili weszli do karczmy Jakób Szyszko i Szymon Dziurdzia. Nikt na nich uwagi żadnéj nie zwrócił. Już z saméj odzieży, którą na sobie mieli, poznać było można, że w gromadce ludzkiéj, śród któréj żyli, najpośledniejsze zajmowali miejsce. Kożuchy ich były stare, bez kołnierzów, aż lśniące od brudu i zniszczenia, obuwie podarte
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/224
Ta strona została uwierzytelniona.