Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

Ciszéj dodała:
— I dzieci zobaczył...
Chwilowa cisza zapanowała w izbie. Pietrusia niemowlę do kołyski kładła, starsze dzieci skupiły się w kącie izby, tak szczelnie jedno do drugiego przytulone, jak przestraszona trzódka owiec.
— Gdzie Michałek? — zapytała Aksena.
— W kuźni.
— Nie wié, co tobie przytrapiło się...
— A nie wié...
Parę miesięcy temu, z żalem swym i strachem, tak jak z radością i weselem, biegła-by wprost do męża, przedewszystkiém i bez namysłu biegła-by do niego. Ale teraz! o! z inném on już sercém dla niéj niż dawniéj... Nie można już jéj ze wszystkiém do niego biedz. Wiara jéj w jego lubienie przepadła, codzień więcéj przepadała, a tam gdzie była jéj słodycz, robiło się tak gorzko, jakby ją naprzykład przysypał ktoś garścią piekącéj gorczycy.
— Chodź do mnie, ditia, pogadamy...
Od kołyski odeszła, na tapczanik wskoczyła a ztamtąd łatwo już jéj było na brzegu pieca usiąść. Siedziały naprzeciw siebie; białe oczy ślepéj baby zdawały się z wytężeniem wpatrywać we wzburzoną i spłakaną twarz młodéj kobiety. Po dość długim namyśle, Aksena zaczęła.
— Pietrusia! toż to jutro wielkie święto.
— Ale, babulo.