Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/246

Ta strona została uwierzytelniona.

tszą przyjmę. Niech mnie sam Pan Bóg Najwyższy przed ludźmi dobre świadectwo wyda...
Łkania powstrzymywała i łzy, które gradem stoczyły się na policzki fartuchem otarła.
— Znów płaczesz — zauważył Michałek — ot płaksiwa ty teraz zrobiła się... ze wszystkiém nie taka jak była...
— Nie taka — powtórzyła kobieta, a po chwili nieśmiało dodała. — I ty nie taki jak był...
— A nie taki — potwierdził mąż.
W krótkich tych słowach, któremi wspólnie zeznawali przed sobą zepsucie się szczęścia dawnego, brzmiała głęboka żałość. On wciąż przyglądał się jéj bacznie.
— Taki doprawdy wyspowiadasz się jutro i komunią przenajświętszą przyjmiesz?
— A jakże — odpowiedziała i zrobiła ruch do odejścia. Ale on na nią zawołał.
— Pietrusia.
— A co?
— Siadaj przy mnie, pogadamy.
Zdziwiona i nieśmiała usiadła przy nim na brzegu ławy. On mówić zaczął.
— Posłuchaj, Pietrusia. Czy to my już zawsze tak z sobą będziemy żyć, jak te nieme stworzenia... Tego tylko braknie, żebyśmy zaczęli takie zgorszenie i taki śmiech ludziom robić, jak nie przymierzając Stepan Dziurdzia i jego żonka... Tak nie mo-