żna, Pietrusia. Tak nie trzeba. Ty matka dziec[1] i ja ciebie szanować muszę...
Słuchała go tak chciwie, jakby każde słowo jego wyrokiem dla niéj być miało, a gdy umilkł ręce na fartuchu rozłożyła i szepnęła:
— To i cóż ja zrobię, kiedy ty, Michałku, lubić mnie przestał...
Wymówiwszy to, widocznie na odpowiedź, z przyśpieszonym oddechem czekała. Ale kowal nie odpowiedział nic. Sapnął głośno, westchnął, kawałek niedopalonego papierosa na środek izby rzucił i, znowu głowę ręką podparłszy, milczał. Wtedy ona, nie doczekawszy się zaprzeczenia słów, które wymówiła, ze stłumionym jękiem osunęła się na ziemię i namiętnym szeptem mówić zaczęła.
— Michałku, lubku, już ja dawno widzę, że ty mnie lubić przestał, że ja tobie zrobiłam się niemiła, że ja tobie jestem ot tak, jak ten ciężki wór na plecach, albo ten kamień, żeby go do nogi przywiązać... Niéma twojéj wesołości! niéma twego gadania! niéma twego śmiechu! Żałośny ty czasem taki, że kiedy na ciebie patrzę, wolała-bym już pod ziemią leżéć... Żałuję ja ciebie więcéj jak życia własnego i nie chcę, żebyś ty przeze mnie marnie przepadał... kiedy ty mnie nie lubisz, to pójdę ja sobie z chaty, od ciebie, w szeroki świat pójdę, dokąd oczy poniosą... Babuli tylko do śmierci dopatrzysz... nie dużo już jéj na tym świe-
- ↑ Błąd w druku; powinno być – dzieci.