grażał się, na coś żalił się i kogoś przeklinał. Nagle, Klemens zawołał.
— Ot i Pryhorki
Taką nazwę nosiło wzgórze, obrosłe dębowym i brzozowym lasem, a o półtoréj wiorsty może oddalone od wysokiego krzyża, od którego już krótki tylko i prosty kawałek drogi do Suchéj Doliny wiódł. Ztąd już przestrzeń paru zaledwie wiorst rozdzielała ich ode wsi, ale tu także znikały drzewa przydrożne a otwierała się gładka równina, wzdęta tylko przed samym już krzyżem kilku nizkiemi pagórkami, których w śnieżnéj zamieci zupełnie widać nie było.
Minęli Pryhorki i nic już przed sobą nie widzieli. Biało i biało: na niebie, ziemi i w powietrzu. Śnieg i śnieg wszędzie, ani drzewa, ani wiorstowego słupa, ani żadnego wzgórza. Klemens skręcił lejcami na lewo. Sanie zaryły się zrazu w śniegu.
— Gdzie ty pojechał? — zaszemrał Piotr.
— Dobrze, tatku, tak trzeba — odparł pabobek[1] i raźnie zagwizdał. W gruncie rzeczy gdyby go kto zapytał, dla czego zawrócił na lewo, kiedy od Przyhorek do Suchéj Doliny, droga wyciągała się prosto jak struna, nie umiał-by odpowiedziéć. Był pewnym, że wcale nie zawracał i w potrzebie uroczyście by to zaprzysiągł.
Tamci dwaj nie kierowali wcale końmi swemi.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – parobek.