Obaj na wznak na saniach leżeli. Stepan ponuro milcząc i jakby wsłuchując się w szmery wiatru; Szymon, wciąż gadając i wykrzykując. Jechali. Konie czasem tonęły w śniegu i wydostawały się zeń z trudnością, czasem na gładszéj przestrzeni biegły sobie truchcikiem, czasem téż pod płozami sań czuć było zagony, które wiatr gołocił. Nie drogą jechali ale polem i nie zwracali na to żadnéj uwagi, dopóki znowu nie zamajaczyły przed ich oczyma wzgórze i las Przyhorek.
— A toż co? — zawołał Klemens — znów Pryhorki?
— Aaa! po jakiemu ty jedziesz? — zadziwił się Piotr.
Wyrwał lejce z rąk syna i, chcąc uczynić całkiem przeciwnie temu, jak uczynił tamten, konia na prawo skręcił.
— Nie tak! — z sań swoich krzyknął Stepan.
— Tak! nibójś, tak! — odkrzyknął mu Piotr i jechał znowu dopóty, dopóki koń Piotra nie zagłębił się po kolana w jakimś rowie.
— Aaa! — zadziwił się chłop — taki znów nie tak pojechali!
I z niewielką trudnością, wołaniem i ściąganiem lejców wyrwawszy z rowu tęgiego konika, zawrócił nazad. Dwoje sań innych zawróciło także, ale w ten sposób, że Szymon teraz znalazł się na prze-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/279
Ta strona została uwierzytelniona.