przytomni i śnieżną zamiecią oślepiani, krążyli tak po równinie, zwracając się w różne strony i niemogąc trafić na drogę, którą po razy wiele, w różnych już punktach wszerz przejechali.
— Czort tuman w oczy puszcza! — odezwał się Piotr.
— Ale, — potwierdził Klemens, coraz więcéj trzęsąc się od zimna.
Stepan do siebie zamruczał:
— Przyjdzie się człowiekowi jak psu zmarznąć.
A po chwili dodał:
— Jakby mnie nie stało, to ta niehodna ze wszystkiém by już Kaziuka zamęczyła...
I westchnął.
— A Szymon na swoich saniach lamentował.
— Oj, horkaja, horkaja dola mnie i dziatkom moim!
W tém Klemens podniósł się trochę na saniach i tonem wielkiego przestrachu krzyknął:
— Znów Pryhorki...
Piotr podniósł się także i wzrok wytężył.
— A jakże! Pryhorki, — potwierdził. — Czort wodzi, taki już nie inaczéj... Czort uwziął się dziś na nas, tuman w oczy rzuca i wodzi...
— Po jedném miejscu wodzi... — zauważył Klemens.
— Ale, po jedném miejscu. Czort, nie inaczéj... złaź z sań...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/281
Ta strona została uwierzytelniona.