Wysiadł z sań i syna wołał:
— Budziem drogi szukać...
Wysiedli obaj, a nadjeżdżające sanie Stepana z temi, które się zatrzymały, zetknęły się tak blizko, że płozami zaczepiły się o ich płozy.
— Chadziom drogi szukać... — krzyknął Piotr na Stepana i Szymona.
Wszyscy czteréj brnąc w śniegu postąpili kroków kilka, wtém Klemens zawołał:
— Baczysz, tatku, baczysz? (widzisz?).
Rękę wyciągał do szarzejącego, ruchomego cienia, który teraz właśnie wychylił się z za lasu Pryhorek i dość zblizka, powoli, przesuwał się w śnieżnéj mgle.
— W imię Ojca i Syna... — przeżegnał się Piotr — zgiń, przepadnij nieczysta siło...
Stepan najodważniejszy parę kroków jeszcze naprzód postąpił.
— Czort czy baba... — wahającym się głosem wymówił.
— Baba... — zaczął Szymon — szelma baba, hroszy nie dała, wiedźma ta... ja jéj jak matki prosił... Oho! poczekaj!
I puścił się naprzód. Po paru sekundach, całą siłą swych pijanych nóg, ku zarytym w śniegu saniom powracał. Przypadł do swoich sań i, sapiąc, klnąc, wyciągać z nich zaczął jeden z poprzecznych drągów, składających siedzenie i przykrytych słomą.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Dziurdziowie.djvu/282
Ta strona została uwierzytelniona.