Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Eli Makower-Tom I.pdf/252

Ta strona została uwierzytelniona.

Dziś jednak nie wzięła do ręki roboty, nie otworzyła książki i nie zaczęła z matką rozmowy żadnéj. Powolnym krokiem przeszła pokój, usiadła przy stole i czoło na obie dłonie spuściła. Twarz jéj była bladą i poważną, wzrok sztywnie wpatrzonym w jeden punkt przestrzeni. Przez kilka minut dwie kobiéty nie zamieniły pomiędzy sobą ani jednego wyrazu. Pani Benedyktowa z niepokojem na córkę patrzyła, a potém piéwsza przerwała milczenie.
— Słyszałam, rzekła, że mieliście dziś gościa.
— Tak, matko, nie zmieniając postawy i kierunku spojrzenia, krótko odpowiedziała Michalina.
— Któż to był taki, moje dziecko?
Tym razem usta młodéj dziewczyny drgnęły. Zdawało się przez chwilę, że niepodobna jéj będzie wymówić imienia, o które zapytywała ją matka. Wymówiła je jednak, głosem dość pewnym.
— Pan Mieczysław Orchowski? powtórzyła stara kobiéta, a więc syn państwa Kajetanowstwa Orchowskich, w których domu spędziłaś kilka tygodni... Nie mówiłaś mi o nim nigdy, Michasiu.
Dłonie Michaliny rozplotły się i w dół opadły: czoło jéj zato, schylone dotąd, podniosło się, oblane rumieńcem szkarłatnym.
— Pocóżbym miała mówić ci o nim, matko, rzekła powściągając z wysileniem widoczném wybuch uczuć, które wysoko pierś jéj podnosiły. Jest-to dobry, szlachetny młody człowiek, który był bardzo dobrym i dla mnie, ale którego widziéć nie chciałabym już nigdy!...
— Michasiu! pójdź do mnie! zawołała nagle matka, z ramionami wyciągniętemi ku córce i z trwogą na twarzy.