Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Eli Makower-Tom II.pdf/294

Ta strona została uwierzytelniona.

dzieci te: nie wyglądają jak królewicze, nieprawdaż? No, dzieci, przywitajcie się przecie z tym panem!
Dzieci, zamiast usłuchać rozkazu, przygarnęły się do przybyłéj kobiéty i chórem, acz zcicha, zaszlochały. Porycki pochwycił ją za rękę.
— Idź ztąd, wymówił zdławionym głosem, to nie jest moje mieszkanie.
— Nie twoje? odparła kobiéta, a więc dobrze, pójdę tam na górę.... Ale czemuż kazałeś mi tak długo czekać na siebie?
Ogarnęła ramionami gromadkę dziatwy i zwróciła się ku drzwiom. Za nią, przygryzając wargi aż do krwi, parę kroków postąpił Porycki. Ale za odchodzącymi ozwał się nagle z przeciwnego końca saloniku wykrzyk głośny i przeciągły:
— Ildefonsie! co to wszystko znaczy?
Na odgłos ten, niespodzianie usłyszany, odchodząca z dziećmi kobiéta zwróciła się twarzą ku pokojowi. Dotąd, zajęta cała widokiem człowieka do którego przybyła, nie spostrzegła ona Lili siedzącéj w cieniu. Teraz oczy jéj uderzone zostały tą czarującą piękną postacią kobiécą, która wysunęła się na pełne światło i stała dłonią o stół oparta. Smukła, delikatna kibić Lili drżała lekko śród powłóczystych, bogatych fałd jedwabnéj jéj sukni, a wielkie oczy, rozszérzone od zdumienia, spoglądały na Poryckiego i na przybyłą kobiétę z wyrazem naglącego, trwożnego, lecz zarazem i groźnego niemal pytania.
Nagle przybyła, jakby uderzona myślą jakąś czy przypomnieniem, postąpiła w głąb pokoju i z twarzy swéj odrzuciła przysłaniającą ją woalkę. Parę zaledwie kroków dzieliło teraz dwie te kobiéty. Patrzyły na siebie przez se-