Szli zrazu lasem rzadkim, po ślizkiem igliwiu, opadłem z wysokich sosen, ale wkrótce przestrzenie zagęszszać[1] się zaczęły nadbiegającemi ku sosnom drzewami gatunków rozmaitych. Grunt stawał się niższym, żyźniejszym, wydawał z siebie coraz większe bogactwo roślinności, wiał zapachem ziemi, przepojonej wilgocią i powleczonej gdzieniegdzie białawością grzybowych pleśni. Upalnie też stało się tu, trochę duszno i niezmiernie cicho, bo powiewy wiatru ciasnoty, a ptaki duszności nie lubią.
Tylko Jerzy mówił ciągle. Gdy znalazł się wśród lasu, wzięło go wnet pod władzę swoją ukochanie serdeczne i wyprostowywały się, młodzieńczą rzeźkość odzyskując, spracowane jego barki. Z rozkoszą, uczenie, wymownie, opowiadał o różnych gatunkach drzew, o ich wzajemnych walkach i rozmaitych losach, o anatomicznym ich układzie, o sposobach rozpoznawania, ile dziesiątków, albo nie-
- ↑ Błąd w druku; powinno być – zagęszczać.