kiedy setek lat trwało już ich szumiące, gałęziste, przez wiatry i rosy pieszczone, przez burze wstrząsane, przez cisze nocy gwieździstych do snu kołysane życie. Był to wykład uczony, poezyą, wprost z serca tryskającą, zaprawiony i prawie — nadaremny. Słuchaczom do słuchania go przeszkadzały często ich głosy wewnętrzne.
Janina szła spokojnie, krokiem rówwnym[1], okrążając czasem stające jej na drodze kolumny sosnowe, ale zamyślone i w dal patrzące jej oczy zdawały się ze zdziwieniem coś rozważać, zastanawiać się nad czemś, o coś zapytywać. Czesław zaś wzrokiem uwiązł u jej ręki. Miała rękę piękną, kształtną, lecz szczególnie nerwową i giętką; czuć w niej było lekkość dotknięć i siłę ujęcia. Była to ręka kobiety wytwornej, stworzonej do wrażeń i do prac wyższego rzędu. Wzrok Czesława wiązł do tej ręki i gdy spokojnym, łatwym gestem podnosząc się w górę, rozchylała gibkie gałęzie leszczyn, ust jego
- ↑ Błąd w druku; powinno być – równym.