Ta strona została uwierzytelniona.
drzew przerzedzonych, z za firanki listowia, przepojonego słonecznem złotem.
— Byłem już tu nieraz. A pani?
— Znam to miejsce.
— Czy pani wiedziała, że ku niemu idziemy?
— Wcale nie.
— Ja również.
Spojrzał na zegarek, potem na nią.
— Niech pani zgadnie, ile czasu trwała podróż nasza?
— Dziesięć, piętnaście minut.
— Ja powiedziałbym: mgnienie oka! Trwała godzinę.
Spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się oboje; uśmiechnęły się nietylko usta ich, ale i oczy, a przez oczy serca, tajemną uciechą oblane.
I pozostała za nimi przepojona złotem firanka liści; i rozpostarła się przed nimi równina gładka, szeroka, po której, w powiewach łagodnego wiatru, płynęły i płynęły fale powolne niedojrzałych zbóż. Nad