pracować zaczęła. Osiem lat prawie od tej pory upłynęło, a przed sześciu ona z matką tu przyjechała, bo w rodzinnem mieście z igły utrzymać się było nie podobna. Obce tu są, krewnych ani dawnych znajomych nie mają wcale, a odkąd Władyś i Józio pisywać nawet do nich przestali, w domu taka już zrobiła się bieda, taki wieczny kwas zapanował, że czasem i wytrzymać było trudno. Cóż jednak robić? Topić się nie ma ochoty, a bezczynnie lamentować nie może, choćby dlatego, że lamentem niepodobna ani najeść się, ani przyodziać, ani w piecu napalić. Więc trzeba iść naprzód. Co trzeba, to trzeba! Poszła, ale ujrzawszy Ruchlę o róg bramy opartą i jak posąg wśród zmroku stojącą, przystanęła znowu.
— Moja Ruchlo — ozwała się, — czego ty tu stoisz i daremnie marzniesz? Przecież to wigilia Świąt i do tego już wieczór! Któż teraz myśli o chodzeniu do krawców?
Żydówka powoli wzniosła w górę ramiona.
— Już ja tak przywykła, — odpowiedziała.
— Jakże twój mąż ma się teraz?
— A nic; chwała Bogu troszkę lepiej.
— Robotę ma?
— Troszkę ma.
Zdawało się, że Jadwiga coś powiedzieć, o coś zapytać chciała, ale wahała się chwilę. Nakoniec zaczęła.
— Czy pocztylion tu nie przychodził i nam listu nie przyniósł?
Ruchla zwolna odpowiedziała:
— Nie, jego tu nie było. Ja ciągle tu stała, i pewno mówię, że jego tu nie było.
— Naturalnie! — szepnęła do siebie Jadwiga.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Jędza.djvu/050
Ta strona została uwierzytelniona.