śniegiem usłany, czterema wysokiemi ścianami otoczony, a jako dach mający ciemne niebo wieczorne, na które zaczynają występować gwiazdy... Widać i słychać, że w przegródki tego kotła warzące zwykle pieprz ciężkiej pracy i ocet ubóstwa wpłynęło dziś po kilka kropel oliwy spoczynku i miodu radości.
Przez dwa okna mieszkania Jadwigi, nisko nad ziemią umieszczone, widać także stół do połowy białą serwetą nakryty. Na jednym jego końcu bieleją dwa talerze i paczka opłatków; na drugim stoi rogato wyglądająca maszyna do szycia. W świetle dużej lampy, tej samej, przy której zwykle szyje Jadwiga, wyraźnie zobaczyć można stojące pod ścianami szafy, komody, krzesła i w kąt pokoju wsunięty szkielet ludzki, głowy i ramion tylko pozbawiony. To manekin, który, rozebrany z sukni, wygląda zupełnie jak biały i suchy szkielet. Jasno tu tak samo, jak gdzieindziej, tylko pusto i cicho.
Jadwiga wchodziła właśnie do tej jasno oświetlonej, ale pustej i cichej izby, gdy we drzwiach od przepierzenia, z parą łyżek, nożów i widelców w ręku, ukazała się jej matka. Przez uszanowanie dla święta, zresztą ze starego zwyczają[1], ogarnęła się i nieco przystroiła. Miała na sobie suknię kawowego koloru, z luźnym, lecz zgrabnie ręką jej córki uszytym kaftanem, starannie ugarnirowany biały czepek i świecącą broszkę u płóciennego kołnierza. Trzewiki jej nie klapały o podłogę, czarne włosy dwoma gładkiemi pasmami spuszczały się na ciemne, głęboko zbrużdżone czoło. W ubraniu tem, zdaleka miała pozór pogodny i przyjemny; zbliska jednak nie trudno było dostrzedz, że płakała dziś wiele, tak wiele, że łzy wyryły na jej policzkach dwie chropowate,
- ↑ Błąd w druku; powinno być – zwyczaju.