zapewne opłatkiem się łamali, odbierały jej siłę, mowę i prawie przytomność...
Jedną ręką o poręcz krzesła wsparta, bo nogi jej uginały się tak, jakby wnet na klęczki upaść miała, drugą rękę z opłatkiem ku córce wyciągnęła.
— Życzę tobie... Życzę tobie, Jadwisiu... — zaczęła i dokończyć nie mogła. Ręka jej, trzymająca opłatek, trząść się zaczęła jak liść przez wiatr miotany.
Jadwiga popatrzała na nię nieruchomemi oczyma, z których głębi jedna po drugiej wypływały i na rzęsach zawieszały się błyszczące w świetle lampy krople. Palcami dotknęła opłatka i zcicha zaczęła.
— Życzę mamie.. życzę kochanej mamie... i dokończyć nie mogła.
Osunęła się na krzesło, twarz obu dłońmi zakrywając.
Szyszkowa także usiadła, i z głową spuszczoną, z rękoma na kolanach splecionemi, ponuro patrzała w ziemię. Tak obie siedziały przy stole, niedaleko okna, za którem już w tej chwili szmer głosów i dźwięków umilkł. Wszyscy już teraz, za owemi dwoma, trzema, czterema, jak pochodnie wesela wśród ciemności jaśniejącemi oknami, siedzieli przy stołach rodzinnych i świątecznych, tocząc z sobą rodzinne, poufne, niegłośne rozmowy. Na wielkim, śniegiem zasłanym dziedzińcu panowała cisza głęboka i senna, która jest wielkim dziękczynnym głosem, od spracowanych a spoczywających bijącym w niebo. Niebo zaś, nad czworobokiem dachu i nikłemi cieniami kominów ciemną płachtą rozciągnięte, ubrało się w mnótwo[1] złotych, przyjaźnie i cicho ku uciszonej ziemi migających gwiazd.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – mnóstwo.