Nagle, Szyszkowa i Jadwiga, jak sprężyną podrzucone, na równe nogi się zerwały. W tej wielkiej ciszy, pośród której siedziały ze zwieszonemi głowami, tylko w gorzkie swe myśli zasłuchane, tuż, tuż w ich okna, głośno, hucznie, radośnie, dwa silne męskie głosy zaśpiewały:
„W żłobie leży, któż pobieży
Kolędować małemu,
Jezusowi Chrystusowi
Dziś nam narodzonemu?...“
Drugi wiersz nie przebrzmiał jeszcze, gdy Szyszkowa z rozmachanemi ramiony ku oknu przypadła. Przez okno wyraźnie widać było prawie do samych szyb przyklejone dwie męskie, wąsate twarze. Rysy ich zacierały się w ciemności i tylko zaiskrzone oczy błyszczały.
— Plaga egipska! śmierć, nieszczęście, wstyd, złość, skaranie boskie, zgryzota! A któż to takie żarty z nas sobie stroić pozwala? Niegrzeczność! impertynencya! Jezus Marya! Łobuzy jakieś, łotrzyki, uliczniki, awanturniki... próżniaki!...
Za oknem wybuchnął głośny śmiech, dwie twarze z za szyb zniknęły, i słychać było dalszy ciąg piosenki:
„Pastuszkowie przybywajcie,
Jemu wdzięcznie przygrywajcie,
Jako panu naszemu...“
Zarazem dało się słyszeć otwieranie drzwi od sieni i męskie kroki w sieniach.