wieniem, jakby ich poznawała, lecz oczom swoim wierzyć nie mogła. Oni też, więcej na nią, niż na starą patrzali, filuternie ku niej mrugając i białe zęby w uśmiechach szczerząc.
— Staś! Oleś! — zawołała w końcu Jadwiga.
Oni, jakby tylko tego wykrzyku oczekiwali, ku dwom kobietom poskoczywszy, ręce ich całować zaczęli.
— Co to? jak to? Jezus Marya! Kto to? — domyślając się jakby czegoś, rozpoznając kogoś, ale jeszcze oszołomiona i do siebie przyjść nie mogąca, mówiła Szyszkowa.
— Staś i Oleś, babuniu dobrodziejko! Stanisław i Aleksander Ginejkowie.. Staś i Oleś, te malcy, na których babunia niegdyś łaskawą była, a którzy teraz na takie dęby powyrastali, i przez to miasto przejeżdżając, nie mogli wytrzymać, aby na jeden dzień tutaj się nie zatrzymać, aby babunię i kochaną Jadzię wynaleźć i odwiedzić... Wynaleźli, na Wigilijną wieczerzę przyszli, nastraszyli, rozgniewali, ale teraz bardzo pięknie za swoją swywolę przepraszają, i proszą, aby babunia była łaskawa pomacierzyńsku, podawnemu ich przyjąć, i aby kochana Jadzia także przyjęła ich, jak braci, jak krewnych, którzy zawsze o niej mile wspominali, i teraz przez to miasto przejeżdżając, koniecznie pragnęli zobaczyć ją i podawnemu, pobratersku ją ucałować...
Wszystko to mówili jednym ciągiem, jednogłośnie, prędko. Gdy jeden na sekundę mówić przestawał, drugi zaczynał, a tamten wnet z wtórem mu przybiegał. Gdy jeden opuszczał ręce Szyszkowej, drugi ku nim z pocałunkami przypadał, a tamten do Jadwigi się przyklejał, i znowu na odwrót i znowu!
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Jędza.djvu/063
Ta strona została uwierzytelniona.