weseli, i ta tylko pomiędzy nimi zachodziła różnica, że Aleksander, który miał delikatniejsze rysy twa rzy[1], mniej często śmiał się, zamyślał się niekiedy i w mowie używał wyrazów wyższego rzędu. Widocznie, był umysłowo zdolniejszym od brata, co też ten ostatni z całego serca uznawał, często odwoływał się do jego zdania i na każde przezeń wyrażane przystawał. Z prawdziwie młodzieńczym apetytem zajadając wszystko, co było na stole, żywo, obszernie, głośno opowiadali Szyszkowej o wspólnych krewnych i znajomych, o których ona, odkąd strony owe opuściła, nic już nie wiedziała.
W powierzchowności i obejściu się tej starej kobiety, gdy z gośćmi do stołu zasiadła, zaszły wielkie zmiany. Uspokoiła się, złagodniała, i gdy uważnie słuchając tego, co mówiono, z kolei uprzejmym tonem pytania zadawała, znać w niej było kobietę, która niegdyś mogła być całkiem nawet przyzwoitą i przyjemną. Czasem wprawdzie: „śmierć, nieszczęście, choroba, zgryzota“ i tym podobne urocze słowa z ust jej się wymykały, ale naprawiał je uprzejmy dźwięk głosu i uśmiech przyjazny. Oczy jej tylko, z ciemną źrenicą i zwiędłą powieką nie traciły ani na chwilę przepaścistego smutku, który, zda się, na wieki w nich zamieszkał. Kilka razy widocznie chciała swych gości o coś bardzo ją obchodzącego zapytać, i już, już pytanie to zaczynała, ale nie dokończyła go ani razu. Możnaby mniemać, że lękała się, albo wstydziła pytanie to zadać.
Wieczerza miała się już ku końcowi, gdy Aleksander zawołał:
— Jedna tylko szkoda, że naszej mamy tu niema! Gdyby ona jeszcze tu była, byłoby nam, jak
- ↑ Błąd w druku; powinno być – twarzy.