ła, że jest to syn Ambrożowej. On białe zęby wyszczerzył, kosz na podłodze postawił, i z wlepionemi ciągle w Jadwigę, takiemi zupełnie jak u Amżrożowej[1] czarnemi, świecącemi oczkami, mówić zaczął:
— Kosz odniosłem, który panienka wczoraj zostawiła... chi.. chi... chi!... Żeby panienka wiedziała, jak on ze złości po pokoju latał... chi... chi.. chi!... to człowiek patrząc, mało nie płakał ze śmiechu...
— Złość! nieszczęście! zgryzota! choroba! co on plecie? — zamruczała Szyszkowa.
— Kto to ze złości po pokoju latał? — z niejakiem zaciekawieniem zapytał Aleksander, a ciekawość jego wzrosła jeszcze, gdy spostrzegł, że na twarz Jadwigi wytrysnął ognisty rumieniec, z którym porwała się z krzesła, przybyłego za rękę pochwyciła, do stołu go pociągnęła i z gorączkowym prawie pośpiechem mówiła:
— No, usiądź, Ignasiu, i zjedz z nami obiad... bo u matki go dziś nie dostaniesz... Matka twoja u nas... Siadajże! przestańże tak patrzeć na mnie i chichotać! Siadaj i jedz!
Czuć było, że zaczynała już się gniewać; szło jej o to, aby chłopcu jedzeniem usta zamknąć! On, nieśmiały i niezgrabny, wzdragał się i, patrząc na krzesło, które Jadwiga mu wskazywała, gapiowato mówił:
— Może ja pójdę do kuchni... do mamy...
— Jezus, Marya! Plaga egipska! siadajże, kiedy ci mówią! — krzyknęła Szyszkowa.
Na ten rozkaz, jakby sprężyna jakaś w nim się ugięła, tak nagle usiadł, lecz z nożem i widelcem zawieszonemi nad talerzem i sporym kawałem
- ↑ Błąd w druku; powinno być – Ambrożowej.