smażonej kiełbasy, jeszcze swoje czarne świdrujące oczka w Jadwigę wpatrzył i zachichotał.
— Ależ klasnęło! chi... chi... chi!... Człowiek dalibóg myślał, że kto z bata palnął!
Ginejkowie parsknęli śmiechem, jakkolwiek starszy z nich wydawał się słowami gapiowatego chłopca trochę zaniepokojonym. Jadwigi brwi marszczyły się i drgały, oczyma usiłowała dawać Ignasiowi stanowcze i gniewne znaki porozumienia. Szyszkowej wargi i koniec nosa od zniecierpliwienia latały.
— Śmierć! męka! niedola! choroba! czy ten chłopiec zwaryował dzisiaj? Co on plecie!
Wtem, w drzwiach od przepierzenia rozległo się głośne plaśnięcie rękoma i cienki głos Ambrożowej zapiszczał:
— Boże mój Wszechmogący! Najświętsza Panienko różanostocka! Wszak to Ignaś! A co ty tu robisz? Jak ty śmiesz, durniu, z panami do stołu siadać!
Dalszy ciąg jej piskliwej mowy zagłuszył huczny wybuch śmiechu obu Ginejków.
— Z panami! — powtarzali wśród śmiechu, — z nami, to znaczy z panami! cha, cha, cha! A mojaż pani Ambrożowo dobrodziko, co pani wygadujesz! cha, cha, cha, cha! Panowie! z panami! ze śmiechu położyć się można!
Ale na jej małej twarzyczce zmarszczki mąciły się i mieszały z sobą, jak wzburzone, drobniutkie fale wody. Chłopca targała za rękaw i szeptem już, ale głośnym, śpiesznym, mówiła:
— Idź do kuchni, błaźnie! słyszysz? idź mi zaraz do kuchni! Mało tobie jeszcze te dobrodziejki
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Jędza.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.