co chwila, i język bezwładnie lgnął do podniebienia, i krtań niemiała.
Jadwiga, cicha i wyprostowana, z flaszką w jednej ręce, a łyżką w drugiej zbliżyła się i w usta jej wlała trochę uspokajającego płynu. Szyszkowa nie widziała nic, bo zamknęły się mokre od łez jej powieki; lekarstwo z trudem przełknęła; w piersi jej rozlegał się szmer, do kipienia zamkniętego wrzątku podobny. Felczerka odchodziła, Jadwiga wyliczyła jej w kuchni należną zapłatę i wyszła za nią do sieni. Nie wiedziała sama, po co tam wychodzi: czy aby choć przez chwilę przestać słyszeć rozlegający się od łóżka matki głos wielomówny i okrutny, czy aby ze srogiego okucia uwolnić rysy, które obcym oczom nie powinny były wypowiadać nic z tego, co w niej się działo: czy aby przez chwilę pomyśleć o tem, co na samo dno jej duszy spłynęło łzą najmniejszą z pozoru, najwstydliwszą, najgłębiej ukrytą, a jednak najsłońszą i najbardziej piekącą.
Stojąc na środku ciemnawej sionki, gdy zamknęły się drzwi za odchodzącą kobietą, pomyślała: „Alboż mi co przyrzekał? Nic wcale! Obywatelska córka... ładna pewno, edukowana... zakochał się! cóż on temu winien? a ja...“
Wtem uczuła więcej, niż spostrzegła, że oprócz niej, w ciemnawej sionce znajdował się ktoś jeszcze.
— Kto tu? — zapytała.
Z kąta wysunęła się wysoka, cienka postać kobieca, w wielkiej chuście na głowie.
— To ja, Ruchla! Przyszłam dowiedzieć się, co tu słychać? jak pani ma się?
— Źle, moja Ruchlo, bardzo źle!
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Jędza.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.