Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Jędza.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.

a będę szyła... szyła... jak najprędzej, jak najwięcej, byle tylko módz matkę karmić i leczyć. A jeżeli omylę się... jeżeli nie podołam... jeżeli nie wystarczę... to.. to cóż? Matkę do szpitala zawiozę, a sama utopię się, ale jego pieniędzy nie przyjmę... bo może ty Ambrożowa tego nie rozumiesz...
Myliła się Jadwiga. W niezmiernej pokorze tej kobieciny, która u nóg jej siedziała był jakiś punkcik, na którym mieściło się pojęcie, albo poczucie honoru, bo zrozumiała, tak dobrze zrozumiała, iż w oczach jej zjawił się wyraz bardzo do zachwycenia podobny, a drobna, czarna ręka wzniosła się w górę, i z uroczystością, której niktby się po niej nie spodziewał, znak krzyża w powietrzu kreślić zaczęła.
— W imię Ojca, i Syna, i Ducha świętego, Amen.. — szeptały wyschłe, gęstwiną zmarszczek otoczone usta. — Boże błogosław! Boże wspieraj! Boże dopomagaj!
Coraz większą ciszę za oknem panującą, przerznął teraz przeraźliwy świst nadlatującego do miasta pociągu kolei żelaznej, ale obie kobiety nie zwróciły na to uwagi.
Jadwiga z czołem o twardy brzeg okna opartem, cicho, głęboko płakała, a gdy podniosła głowę, ujrzała Ambrożową za przepierzeniem, przebiegającą z kuchenki ku łóżku śpiącej jeszcze chorej.
Jadwiga zwróciła twarz ku oknu. Kilka gwiazd świeciło nad cichym, pustym dziedzińcem, kilkanaście okien błyskało blademi światłami, na drugiem piętrze muzyka umilkła, z ulicy dochodził wzmożony turkot, zwykle o tej porze jadących z dworca kolei dorożek. Spłakanemi oczyma patrzała na gwiazdy i myślała: