o brzeg okna oparta, jak drewno zesztywniała. Wtedy spostrzegł, że twarz jej świeciła w zmroku bladością opłatka i miała wyraz strasznego bólu.
— Co tobie? Jadziu, duszko, najmilsza, co tobie.
— Nic wcale, tylko zdziwiłam się bardzo...
Uśmiechnęła się, ale mówiła tak cicho, że ledwie ją mógł dosłyszeć; przeraziła go sprzeczność pomiędzy jej uśmiechem a wyrazem całej twarzy.
— Na miłość boską, co tobie?
— Nic wcale... tylko prędzej już spodziewałabym się Stasia zobaczyć, niż ciebie...
— Dlaczego?... Ale co ci jest? taka jesteś zmieniona i jakaś inna!...
— Nic, nic... tylko, że to Staś przecież jechać miał po mamę...
— Wcale nie... ależ co to ma do bladości twojej i do tego, jak mię przyjmujesz?... Czyżbyś tak bardzo wolała, aby zamiast mnie, Staś tu...
— Nie, nie!... tylko myślałam, że ty... od narzeczonej swojej nie odjedziesz...
— Od narzeczonej! od jakiej narzeczonej! Jadziu... wszak ty na nogach ledwie utrzymać się możesz! Jezus, Marya! Co tobie?
— Nic... nic... przecież ty żenisz się, Olesiu!
— Ja, żenię się! ja... żenię się!...
Wesoły, młodzieńczy śmiech jego rozległ się znowu po tym pokoju, przed chwilą tak smutnym i ponurym.
— Żeby tak pies płakał, jak to prawda!
W czoło się uderzył.
— To te plotki aż tu do ciebie doszły?
— Więc nie?
Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Jędza.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.