Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Kramarz.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

Boże, żeby jemu na zdrowie było! ja jego nie boję się! on miłosierny człowiek!
Jednak, w drżeniu głosu i nawet w cichym śmiechu jego czuć było, że bał się. Cóż chcecie? Zaczął iść znowu ze zgiętemi plecyma i schyloną twarzą. Oddech jego tylko stał się głośniejszym i więcej ochrypłym niż wprzódy; kilka razy zakaszlał i splunął. Karciciel jego tuż za nim postępował. Wkrótce znaleźli się obaj u wejścia do wierzbowej alei.
— Na prawo, marsz! — donośnie zakomenderował syn właściciela folwarku.
Pojmany zaśmiał się cicho i ochryple.
— Chi, chi, chi, chi! jaki panicz wesoły! daj Boże zdrowie paniczowi!
— Będziesz ty mi winszował, jak ci tatko za ten groch chałat ze skóry zedrze!
— Chi, chi, chi, chi!
Znowu zakaszlał i na chwilę przystanął.
— No, idźże prędzej, bo w kark palnę!
Ściśniętą pięść podniósł nad zgiętemi plecyma Żyda; nie uderzył go jednak, tylko przez czas jakiś uderzeniem groził.
W głębokim cieniu wierzb zaszemrało przeciągłe westchnienie.
— Och, och, och!

∗                    ∗