Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Kramarz.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

— A czy panna Jadwiga wie, że złość piękności szkodzi...
— To niech się pan Tomkiewicz nigdy nie gniewa, boby zeszpetniał...
— Czyto ja mam sobie w ten sposób rozumieć, że w oczach pani jestem teraz pięknym?...
Wszyscy obecni, zajadając, śmieli się i tylko Janek, na koncepty siostry i Tomkiewicza wcale nie zważając, ani na chwilę nie przestawał opowiadać o swem dzisiejszem polowaniu. Dźwięczny, cienki, wpółdziecinny jeszcze głos jego, nieustannie górował nad wszystkiemi innemi głosami. Jadł, gestykulował i gadał. Najwięcej mowę swą zwracał do ojca, którego policzki wydęte były od pożeranych kartofli, a oczy błyszczały od gorąca i zadowolenia.
— Patrzę ja, tatku!... Trezor stoi... waruj! — krzyczę. — Stoi jak mur! Fuzją do oka... idę... Pójdź dalej! — mówię. — Trezor idzie dalej! pójdź dalej! dubelt foor! pif, paf! upadł...
Trezor, słysząc swe imię, biegał dokoła stołu, radośnie skomląc; dano mu talerz kwaśnego mleka.
— Cha, cha, cha, cha! — na całą izbę śmiał się Korejba — jak ta błaznota do wszystkiego staje! I do książki i do fuzyjki... Tylko mi się kiedy nie postrzel, smarkaczu...