Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Marya.djvu/017

Ta strona została uwierzytelniona.

z wieńcem mokrych niezapominajek dokoła, z kilku smukłemi brzozami, których liście drżą, i złocą się w słońcu.
Ileż razy chodziłam drogą tą, wzrok i myśl zawieszając na wszystkich jéj obrazach, przyglądając się im w różnych porach dnia i roku, przy różanym świcie jutrzenki, płomienistych pożarach południa, w szkarłatném oświetleniu zachodzącego słońca, w mglistych cieniach szaréj godziny, pod gwiazdami ciepłych nocy letnich, wśród surowego bogactwa puszystych śniegów i brylantowych szronów! Ileż razy kwadranse długie mijały mi z początku drogi téj, na szczycie wzgórza, przy zczerniałych sztachetach, gdzie w dole, nizko, płynęły spokojne fale, wielkiemi półkręgami marszcząc popielatą powierzchnią wody; drobne łódki rybaków mknęły z lekkością ptaszęcą i szybkością cieniów; za rzeką smutne sosny podnosiły się coraz wyżéj po spadach urwiska, aż pod skłon nieba, wzdęty w południe gromadami wełnistych obłoków, liliowy przy schyłku dnia, czerwony wieczorem...
Wnętrze domu naszego nie było ani jasne, ani wesołe. Przeciwnie, można-by rzec, że rozchodziła się w niém woń pary wieków, wielu smutków, rozmyślań, błędów i pokuty. Bywało tam wprawdzie niegdyś bardzo wesoło. Hucznie i często ucztowali pradziadowie moi, stoły obfite i długie zastawiali w pięcio-okiennéj sali, obwieszonéj ze stron wszystkich